Theatre, Scares, and Pizza for Comfort
Yesterday was one of those days that start off quite well... and then go in a completely different direction.
The morning – pretty standard. My husband drove me to work, so no need to fight for a parking spot or sprint to make it on time. Shortly after 9 AM, we set off with our preschoolers on a trip to the theatre for the show "The Wolf and the Hare." And here's where the day took an unexpected turn.
While the title may sound like a sweet, nostalgic tale, the performance turned out to be a bit too intense for some of our 5-year-olds. I ended up with Karol on my lap the entire time – his tight grip on my hand said it all. At some point, Helena joined in for a cuddle, and then she swapped places with Ida. Honestly, I felt like a human beanbag chair – complete with hugs, hiding in my sweater, and whispers like “Is he gone yet?”
We got back to the preschool around 1 PM, and the kids went straight for lunch – both courses one after the other. They ate like they’d just finished a triathlon. Up to that point, the day had gone really well – exhausting but full of those little moments that fill your heart.
But then, sometime after 2:30 PM – everything fell apart. I had to step in during a tough situation, one that stayed with me emotionally far longer than I expected. It hit me hard.
I walked home – I needed that time to cool off. But the bad mood lingered. So, I ordered pizza. Poured myself a glass of wine. And I skipped any other form of stress relief, especially knowing I had a 6-hour kettlebell training session planned for Saturday.
Sometimes, you just have to give yourself a break.
Because even if a day starts out great and ends in emotional chaos – pizza and wine are totally valid coping strategies.
And tomorrow is another day.
Teatr, strachy i pizza na ukojenie
Wczoraj był dzień z gatunku tych, które zaczynają się całkiem nieźle, a kończą… cóż, różnie.
Poranek – standard. Mąż zawiózł mnie do pracy, więc udało się bez walki o miejsce parkingowe i sprintu na czas. Chwilę po 9 wyruszyłyśmy z dzieciakami do teatru na spektakl „Wilk i Zając”. I tutaj zaczyna się część, którą zapamiętam na długo. Bo chociaż tytuł brzmi jak klasyka z nutką nostalgii, to przedstawienie okazało się dla części naszych 5-latków zbyt intensywne.
Przez całe przedstawienie miałam na kolanach Karola – jego kurczowe trzymanie mnie za rękę mówiło wszystko. W międzyczasie zdążyła jeszcze wskoczyć Helena, a potem nastąpiła emocjonalna rotacja i miejsce zajęła Ida. Trochę czułam się jak fotele w kinie 4D – w pakiecie był też przytulas, ukrywanie się w swetrze i szepty: "Czy on już sobie poszedł?"
Po powrocie do przedszkola – dopiero o 13 – dzieci zjadły od razu oba dania obiadowe. Zniknęły w tempie, jakby miały za sobą nie wycieczkę, a maraton. I do tego momentu dzień był naprawdę fajny. Zmęczony, ale pełen tych drobnych momentów, które zostają w sercu.
Ale gdzieś po 14:30 wszystko szlag trafił. Musiałam zainterweniować w jednej z trudnych sytuacji – takiej, która na długo zostaje w głowie i sercu. Emocjonalnie rozłożyło mnie to na łopatki.
Wróciłam do domu piechotą – potrzebowałam tego spaceru, żeby trochę się wyciszyć. Ale zły nastrój nie odpuszczał. Zamówiłam pizzę. Odpaliłam kieliszek wina. I zrezygnowałam z jakiejkolwiek innej formy rozładowania napięcia – choć w sobotę miałam zaplanowane 6 godzinne szkolenie z kettlami.
Czasem po prostu trzeba dać sobie chwilę.
Bo nawet jeśli dzień zaczyna się dobrze, a kończy emocjonalnym tornadem – można pozwolić sobie na pizzę i wino. I nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia.
Jutro też jest dzień.
This report was published via Actifit app (Android | iOS). Check out the original version here on actifit.io