A Saturday that hit like a truck and left fire in my veins.
Wrocław, “Kettlebell From Zero” workshop with Łukasz Panasiuk – 6 hours of pure intensity, technique, sweat, and motivation.
I walked there on foot, music in my ears (because let’s be honest, I don’t move without a beat), feeling like I was stepping into warrior mode.
Six hours without a phone, without a watch, without scrolling anything.
Just me, kettlebells, and the grind.
There were ladder reps, complexes, endless swings, snatches, EMOMs, AMRAPs.
All kettlebells – no barbells, no excuses.
As long as adrenaline kept me going, I felt unstoppable.
But the walk home? Yeah, that’s when my body said: “Excuse me, what the hell?!”
Fatigue hit me like a truck, and my right wrist – wrecked from all the snatching – swelled up like a balloon. And still... I felt incredible.
13,000 steps done – even though I didn’t touch my phone or smartwatch for over 7 hours.
And the day? Far from over.
Back home, my kids pulled me into a rollerblading and scooter session. I ran, laughed, panted, and pretended my legs weren’t jelly.
Then – a quick clean-up and grocery mission with Adrian. We joked, planned meals, picked out sauces like we were prepping for a cooking show.
And in the evening? The cherry on top: Mortal Kombat with our older kids.
Yelling, combos, brutal knockouts, and the sweet joy of watching Oskar and Sara destroy their parents.
Did I lose? Absolutely. But it was the best kind of defeat.
And you know what?
I got a certificate. A real one. With my name. The date. The pride.
I’m not an athlete. I’m not a competitor.
I’m a woman who juggles home, kids, life… and lifts kettlebells.
April 12, 2025 – the day I didn’t just push past my limits.
It was the day I won.
Sobota, która wjechała z impetem w moje ciało i zostawiła w nim ogień.
Wrocław, warsztaty „Kettlebell od zera” z Łukaszem Panasiukiem – 6 godzin czystego hardkoru, techniki, potu i motywacji. Szłam tam pieszo, z muzyką na słuchawkach – bo przecież bez niej nie ruszam się nigdzie – i czułam się, jakbym wchodziła na własną ścieżkę wojowniczki.
Sześć godzin bez telefonu, bez zegarka, bez scrollowania czegokolwiek. Tylko ja, odważniki i walka. Były drabiny powtórzeń, complexy, swing za swingiem, snatche, EMOM-y, AMRAP-y. Wszystko na samych kettlach – zero sztang, zero wymówek. Do póki adrenalina mnie niosła, czułam tylko moc.
Ale powrót? Też pieszo. I wtedy organizm powiedział: „halo, co ty robisz kobieto?!”
Zmęczenie uderzyło ze zdwojoną siłą, a prawy nadgarstek – zmaltretowany snatchowaniem – spuchł jak balonik. Ale satysfakcja? Przekraczała wszystko.
13 tysięcy kroków zrobionych mimo 7 godzin bez technologii. A dzień dopiero się rozkręcał.
Po powrocie – rolki i hulajnogi z dzieciakami. Biegałam, śmiałam się, dostawałam zadyszki i udawałam, że nie boli. A potem? Zakupy z Adrianem – pełen luz, żarty, wybieranie sosów jakbyśmy planowali misję kulinarną.
Wieczorem wjechał klasyk: Mortal Kombat z naszymi starszakami. Krzyki, ciosy, fatality i radość, gdy Oskar z Sarą znokautowali rodziców. Przegrana? Tak. Ale za to jaka słodka.
I wiecie co?
Dostałam certyfikat. Oficjalny. Z moim imieniem. Z datą. Z dumą.
Nie jestem sportowcem. Nie jestem zawodniczką.
Jestem kobietą, która ogarnia dom, dzieci, życie… i podnosi odważniki.
12.04.2025 – dzień, w którym nie tylko pokonałam własne granice.
To był dzień, w którym po prostu wygrałam.
This report was published via Actifit app (Android | iOS). Check out the original version here on actifit.io